W zlewnym deszczu dotarłyśmy na pole gejzerów. Tłum ludzi oczekujących na wybuch. A wybuchało co 7 minut. Pokręciłam się chwilę i cały sprzęt foto był mokry, mimo ochraniacza użyczonego przez koleżankę.
Pod lodowiec dotarłyśmy jakoś tak w środku nocy chyba. Na widok gór lodowych zaniemówiłam. I tak mi pozostało, gdy zobaczyłam jeszcze ilość ptaszorów polujących u ujścia laguny do oceanu. Czyste szaleństwo.
Pierwszymi ptakami spotkanymi na Islandii były szpaki. Na przedmieściach Reykjaviku. Ale co będę szpaki focić. A potem to już było z górki: ostrygojady, łabędzie krzykliwe, rybitwy popielate, gęgawy, bernikle białolice, edredony, kamieniuszki, śnieguły, mewy, nurzyki, maskonury, krwawodzioby, siewki, kuliki... Oczywiście, nie wszystkie z wymienionych udało się uwiecznić - ale co widziałam, to widziałam :)
Bo tak po prawdzie, to na Islandię pognały mnie właśnie te ptaki.
Marzyły mi się zdjęcia maskonurów z rybkami w dziobie i w ogóle całe stada maskonurów na klifach, a tymczasem padał deszcz, było szaro, na klifach siedziały stada mew i nurzyków odwrócone tyłem do publiczności (bo padał deszcz).
Jednakowoż maskonury też były. Pojedyncze, ale były. I nawet w tak podłą pogodę pozowały :) Ale bez rybek...
Moja Islandia jest bardzo mroczna. Pogoda nie dopisała, a słońce zazwyczaj było już bardzo nisko. Och, o tej porze roku można fotografować przez całą dobę. Słońce znika za horyzontem dosłownie na kilka chwil.
Ostatnie zdjęcie jest naprawdę ostatnie. Robione o 1:30 coś czasu islandzkiego, a u nas plus dwie godziny do przodu.