piątek, czerwca 15, 2012

Jabłeczna

Pamiętnego śnieżnego pleneru w okolicach Sylwestra 2010/2011, odwiedziliśmy tę wieś przy okazji wierzbowisk na końcu świata. To znaczy wierzbowiska swoją drogą, a monastyr, swoją. Naprzeciw bramy do klasztoru na niewielkim wzniesieniu znajduje się urocza prawosławna kapliczka, cała w zieleniach i błękitach - jak z bajki Puszkina. Wtedy też Taida zdradziła nam tajemnicę, że dalej na polanie nad Bugiem jest taka druga. Postanowiłam do niej dotrzeć. Nie pamiętam, kto mi wtedy towarzyszył - Paweł albo Leszek - ale przedarliśmy się tylko do wielkiego starego dębu z wielką dziuplą w pniu (dziś wiem, że to jeszcze kawałek drogi) - nieprzetarty szlak przez śnieg po kolana skutecznie nas zniechęcił, a i światło zaczynało chylić się ku upadkowi, więc sensu większego nie było.
Tymczasem w drodze z Włodawy w okolice Janowa Podlaskiego brat zobaczył na drodze drogowskaz do Jabłecznej - mówiłam mu o monastyrze, ale już straciłam nadzieję - więc tym skwapliwej poparłam zjazd z trasy. Oczywiście najbardziej byłam ciekawa tej nieznanej kapliczki na łące. Po pierwszym zachwycie kapliczką naprzeciw, udaliśmy się w kierunku zarejestrowanym w tamtą zimę. I tak szliśmy, i szliśmy... Brat zaczął się zniechęcać, bo jeszcze trochę drogi przed nami było, ale wtedy ją zobaczyliśmy. Na rozległej nadbużańskiej łące, w asyście kilku drzew stała samotna bajkowa kapliczka. W zasadzie taka sama, jak ta przy monastyrze, ale widok dech nam zaparł. Bo to trzeba wszystkie okoliczności przyrody zsumować - przede wszystkim cisza (to znaczy brak odgłosów cywilizacji), tylko jakaś jedna szalona czajka, co to obwieszczała nie wiadomo komu, że ludzie nadchodzą; po drugie łagodne światło - nic z agresji słońca na nieskazitelnie czystym niebie; po trzecie zieleń i kolory łąkowych kwiatów. I dróżka prowadząca prosto do kapliczki. A obok granica państwa - słupy graniczne nasze po tej i białoruskie po drugiej stronie Bugu. I żywej duszy... Aż nie chciało się wracać do samochodu. I nagle okazało się, że mimo światła, do którego trza było ISO podciągnąć, zdjęcia mogą być ostre - musiałam tylko zresetować dioptriaż i wdziać okulary ;) 






 

Połów 6.06.2012

Na Bugu we Włodawie

Każdemu kiedyś obił się o ucho tekst radiowego spikera: na Bugu we Włodawie przybyło/ubyło (w zależności). Zatem korzystając z wizyty postanowiliśmy zobaczyć, gdzie jest ten sławny punkt pomiaru stanu wody. A właściwie po to tylko do Włodawy zawitaliśmy ;) Ale to wcale nie jest takie proste. Pani w Informacji Turystycznej wytłumaczyła niby łopatologicznie, ale dotarliśmy tylko do przystani kajakowej, nieczynnej przed sezonem. A dalej już granica państwa i brzeg Bugu. I żadnych przyrządów pomiarowych... Spotkani po drodze turyści, tak jak my, ciekawi tego miejsca, tłumaczyli, że to na Lublin trzeba jechać i tam gdzieś to jest. Ale jak na Lublin? Przecież we Włodawie... Tym razem daliśmy za wygraną, bo głód zaczął nam w oczy zaglądać, zatem poszukiwanie jedzenia (co przed godziną czternastą we Włodawie też jest trudne). Znaleźliśmy pyszności regionalne w malutkim pensjonacie Podkowa (reklamuję, bo naprawdę wyśmienite) i dalej zastanawialiśmy się, jak dotrzeć do "tego" miejsca. Poszukiwania internetowe też na niewiele się przydały - po prostu tajemnica państwowa niemalże. W końcu jeszcze raz pojechaliśmy na przystań kajakową i napotkanych miejscowych spytaliśmy o drogę. I bingo! Dwóch chłopaków idących na ryby skomentowało: ale co w tym ciekawego? przecież tam nic nie ma... No jak? :)






 
Na Bugu we Włodawie trzynaście. Myślę, że od tamtej pory przybyło pięć ;) Co w zasadzie wcale nie jest śmieszne...
Połów 6.06.2012